Chcę zostać kobietą w łachmanach. Z gałganem włosów na głowie, lecz bez obłędu w oczach.

 

Drodzy Czytelnicy tego nietypowego portalu. Od niedawna, w ramach kolejnego hobby, prowadzę sobie blog rozrywkowy O NICZYM, z kozą i warzywami w tle. Rozmyślnie i jak ognia unikam poruszania w nim tematów, które co rusz wstrząsają tym przedziwnym organizmem, jakim jest Opinia Publiczna, bo sama od lat cierpię na depresję, z przygrywającą jej do taktu wielowątkową nerwicą. Na blogu chcę się płytko strywializować, dźgnąć w nerkę ironią, wytarzać w kałuży głupawki i sprowadzić życiowe problemy do poziomu kabaretu, bo tam, zgodnie z moją najskrytszą filozofią, jest ich miejsce. Uważam, że na historię i żałosne poczynania ludzkości należy patrzeć z poziomu (czy też odległości) co najmniej księżyca, jeśli nie sąsiedniej galaktyki, bo dopiero wtedy widać, co miał na myśli autor mówiąc: vanitas, vanitatum, et omnia vanitas.

 

ALE że nie stać mnie na rejs promem kosmicznym, żyję tuż przy samej ziemi (i jestem w połowie drogi do PODziemia), jestem tylko człowiekiem i mam uczucia, to nawet te kilka dziesięcioleci filozoficznych przemyśleń i grube setki niegłupich książek, jakie przeczytałam, nie ratują mnie przed zwykłym wku*wieniem na rzeczywistość, gdy, jak to śpiewał Kazik, “przepełni się czara, głowa spadnie z zegara”. Taki numer mógł się udać chyba tylko facetowi, który mieszkał w beczce. Sam. Pośrodku pustkowia.

 

Ale gdzie ja w Polsce mogę postawić beczkę i w niej zamieszkać, żeby mi jej ktoś nie ukradł, nie oblał farbą, nie opodatkował, nie kazał doprowadzić kanalizacji, zamontować czujki czadu, dokonać opłaty za windę, wysłać zeznania do US o dochodach z tytułu posiadania beczki za ubiegłe 10 lat, wyrobić certyfikatu nieszkodliwości beczki i udowodnić, że nie jest beczkowozem, itd., itp.? Ale NIE, nie o tym, co Wam się kojarzy, będzie ten wpis.

 

Będzie o dobrodziejstwie PRACY zarobkowej w Polsce. Koń jaki jest, każdy widzi. Praca w Polsce jest DAREM pracodawcy dla niegodnego jej pracownika, pracodawca robi ŁASKĘ, a pracownik LASKĘ (wybaczcie, co wrażliwsi etycznie, że zaczerpnęłam z nomenklatury Sikorskiego, ale nie będę konia za jednorożca przebierać), a w skrócie PIP brakuje na końcu literki “A”.

 

Pracowałam przy budowie pewnej słynnej autostrady w Polsce, budowanej w pośpiechu przed pewnym ważnym wydarzeniem (czyli kolejną rozrywką dla mas, kosztującą te masy kupę pieniędzy). Dla głównego wykonawcy, lidera konsorcjum. To i tak był, jak na polskie standardy, pracodawca doskonały, bo i wypłata zawsze była na czas, i kibel był z papierem toaletowym, i kawa i herbata ZA DARMO, a w holu na parterze budowlanego kontenera biurowego stało wielkie akwarium z piraniami. Nie śmiejcie się, szczęśliwcy, którzy też tak u swojego pracodawcy macie i myślicie, że to jest takie OCZYWISTE. Zaszumi, zawieje, i jutro pojedziecie do roboty z własnym mydłem w kieszeni i saszetką Sagi ku pokrzepieniu serc, bo od tego zaczynają się oszczędności, a kończą na Waszych pensjach. Nigdy zaś nie obejmują prywatnych lekcji nauki jazdy na kucyku dla dzieci Prezesa, ani zamiany opon w jego służbowym Audi A5 na gorsze. A piranie będą żarły mielonkę z Waszych kanapek, jeśli Prezes tak sobie zażyczy.

 

No i mieliśmy, rzecz jasna, kontrole z Państwowej Inspekcji Pracy. Behape, srehape, czy każdy ma gogle i rękawice, no i najważniejsze - czas pracy i pieniążki. Wszystko skrupulatnie zbadane, mandaty rozdane, tylko z jakiegoś powodu wszystkie kontrole dotyczyły jedynie tzw. pracowników fizycznych. Biurowi mogli pracować po 14 godzin na dobę, faktyczna rejestracja czasu pracy nie istniała, nadgodziny były niepłatne, ale KOGO TO OBCHODZI? Mieliśmy kibel, kawę i piranie, do jasnej cholery, to chyba powinno nam wystarczyć?!

 

I choć po prawie dwóch latach morderczej pracy, z wizytami w domu co dwa tygodnie (350 km w jedną stronę), ostatecznie doznałam załamania nerwowego z myślami samobójczymi w tle, odnowienia choroby wrzodowej i powrotu arytmii serca, to wciąż jednak całkiem mile wspominam ten akurat etat. Bo JAK NA POLSKIE STANDARDY to jednak był raj na ziemi.

 

Podobnie, choć może mniej wystawnie i bez piranii, było w innym, portugalskim konsorcjum, dla którego świadczyłam pracę, również przy budowie polskich dróg. Tu było jeszcze o tyle inaczej, że wszystkie wyższe stanowiska obsadzone były Portugalczykami. I choć mieli oni pewną przywarę, być może wynikającą z temperamentu - do 15:00 pili kawę, snuli się po korytarzach wykrzykując do siebie Bóg wie co po portugalsku i śmiali się z sobie tylko znanych dowcipów, jakby jutro miało nie nadejść, za to po 15:00 nagle zaczynali rwać włosy z głowy, że jakiś deadline, że ważne spotkanie, że raport miesięczny trzeba wydrukować, no i kończyło się na nadgodzinach - to wciąż było o tyle miło, że czuliśmy się u nich jak pracownicy, a nie jak uciśnione chińskie dzieci pracujące za miskę ryżu, które powinny się CIESZYĆ, że nie jedzą tego ryżu z podłogi i że w ogóle ktoś zechciał w zamian za pracę dać im ryż, a nie na przykład sto batogów na gołe plecy.

 

Tymczasem mój mąż od roku poszukuje pracy w promieniu 100 km od domu. Aktywnie. Codziennie, skrupulatnie przegląda oferty i wysyła CV. Jeździ na rozmowy kwalifikacyjne. Jakiś czas temu dostał etat, w jednej z polskich firm rodzinnych.

 

Na dziedzińcu przed firmą, w charakterze makabrycznej maskotki, tkwi dzień w dzień uwiązany do zgrzybiałej budy stary pies, charczący opętańczo na każdą przechodzącą osobę. Teren dziedzińca patroluje typowy, polski cieć, który ma obowiązkowo pięćdziesiątą grupę inwalidzką, drewnianą nogę i brak jedenastu zębów. Tacy są najtańsi, za nich jest dofinansowanie, a jeszcze się w pas kłaniają i po sygnetach Prezesa całują. Na tym samym dziedzińcu zaparkowane Porsche pana Prezesa, synka mamusi, szefowej mojego męża. Praca po 9h dziennie, oficjalnie 8, plus co druga sobota, oficjalnie żadna. Oficjalna pensja w umowie: najniższa krajowa, reszta w kopercie pod stołem. W biurze atmosfera łagrów, nikt nawet łba znad biurka nie podniesie na “dzień dobry”, kurtyna niewolniczego milczenia. Mydła w toalecie brak, ale nie czepiajmy się drobiazgów, grunt że Porsche błyszczy świeżo umyte.

 

Po trzech tygodniach oczekiwania na umowę o pracę i zebraniu wstrząsającego wywiadu w postaci opinii byłych pracowników firmy, małżonek miał coraz bardziej niewyraźną minę. Gdy pewnej nieoficjalnie pracującej soboty dostał od Prezesa kluczyki do służbowego busa i banknot do ręki, z poleceniem umycia pojazdu, coś w nim pękło (w małżonku, nie pojeździe). Ale busa umyć pojechał, spojrzał raz jeszcze na starego, pozbawionego złudzeń i nadziei psa, na Porsche, na halę produkcyjną, w której uwijali się ludzie ze spuszczonymi głowami i zdeptaną godnością, wrócił do domu i rzekł: tym razem nie popuszczę sku**nom. Choćbym miał jeść gruz i wodą ze stawu popijać.

 

Małżonka skonstruowała pismo najeżone paragrafami (bo małżonek był tak zły, iż palcem w klawiaturę trudność miał trafić), skutkiem wręczenia którego był popłoch wśród włodarzy firmy, błagania o litość i obietnice gruszek na wierzbie, włącznie z dokumentem zwanym umową o pracę i uczciwie wpisanym weń wynagrodzeniem. Ale my już jesteśmy starsi, niż głupsi, więc sprawa zakończyła się rozwodem z zadośćuczynieniem ze strony nieuczciwego pracodawcy. Tylko co dalej?

 

Dalej były kolejne rozmowy kwalifikacyjne, podczas których małżonek niejednokrotnie dowiadywał się, że ma zbyt wysokie kwalifikacje, a raz wprost mu powiedziano, że pewnie tylko czyha na stanowisko osoby go rekrutującej i w związku z tym figa z makiem i pieprzem mu w oko.

Doradziłam mu, żeby wyrzucił z CV tych wszystkich specjalistów, dyrektorów i kierowników, a zostawił tylko uprawnienia na wózek widłowy i w zainteresowaniach dopisał piłkę nożną albo wędkarstwo. Ale wtedy znowu praca na półczarno, za pół niewiadomoczego, przez pół doby, i jeszcze trzeba półgłowka udawać, żeby szef się w naszym towarzystwie źle nie poczuł.

 

Zajaśniało, jednakowoż, światełko w tunelu. Rozmowa kwalifikacyjna, jakieś dwa, może trzy tygodnie temu, małżonek bardzo zadowolony (ja trochę mniej, bo godzinę w upale w samo południe na niego czekałam), niedoszła szefowa rzekomo światła i horyzonty jej intelektu klapkami nie ograniczone... Pracownicy ponoć tak szczęśliwi, że gdyby nie rodzina, to by do domu nawet wcale wracać nie chcieli. A w kiblu zamiast wody i mydła płynie mleko i miód. Przynajmniej tak to widziała niedoszła szefowa. Na odchodne dodała, iż jej się mój mąż bardzo podoba (musiałam to przełknąć, zagryzając zagłówkiem w samochodzie) i że w sumie to już mu prawie może powiedzieć, że ta fucha jest jego. Ale żeby jeszcze czekał na telefon.

 

Czekał, czekał, w końcu machnął reką. Machnął obiema i poprawił kopniakiem w fotel, gdy w necie zobaczył, że ta sama firma właśnie szuka pracownika z gatunku “student, 150 lat doświadczenia, wszystkie grupy inwalidzkie, zarejestrowany w urzędzie pracy, najchętniej czarny, noszący w portfelu zdjęcie pradziadka zgiętego w pół na polu bawełny”.

 

Jakież było jego zdziwienie, gdy po dwóch tygodniach telefon jednak zadzwonił! Szefowa w swej własnej osobie, tłumacząc się problemami zdrowotnymi, komplikacjami zawodowymi i plagą stonki ziemniaczanej, zaprosiła go na rozmowę w celu omówienia szczegółów zatrudnienia. Co tam! - zakrzyknął radośnie mój mąż, - niech już nawet będzie za psi grosz, ważne że praca blisko domu i w miłej atmosferze!

 

Miła atmosfera, jednakowoż, na tej drugiej rozmowie przedstawiała się już nieco inaczej i bardziej przypominała przesłuchanie wrogiego działacza podziemia przez aparat władzy systemów minionych, przy użyciu lampy w oko. Mój mąż, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, z “pana, który się bardzo podoba” stał się podejrzanym elementem, usiłującym niedoszłego pracodawcę okłamać, okraść, wykorzystać, po czym załzawionego nieboraczka porzucić, grzebiącego patykiem w dymiących zgliszczach niegdyś wspaniałego Zakładu Pracy. A mleko i miód z kibla siedziały obok i smutno kiwały głowami.

 

Małżonek otrzymał więc propozycję pracy w oparciu o “umowę o dzieło”, przy - jakie to oczywiste - jednoczesnym obowiązku świadczenia pracy przez 8h dziennie na terenie zakładu (kto nie zna przepisów prawa pracy lub nie wie, czym jest umowa cywilno-prawna, niech się szybko doedukuje, dla własnego dobra), za trochę ponad najniższą krajową i premię uznaniową w wysokości dwóch bananów za wypracowanie zysku wys. 250 tys. zł. w jeden miesiąc. Nadmienię tylko, że małżonek miał za zadanie stworzyć prężny galeon działu eksportu i z werwą dmuchać w jego żagle, by ten, prując fale koniunktury co miesiąc cumował w porcie Ćwierć Miliona, a firma produkuje taśmę klejącą. I dodam, choć już mi się nie chce, że umowa o dzieło z punktu widzenia prawa nie daje gwarancji żadnej wypłaty za samo w żagle dmuchanie przez 8h dziennie, choćby nie wiem jak ofiarne i rozedmą płuc okupione, tylko za wykonanie dzieła będącego przedmiotem umowy. Nie ma rączek, nie ma ciasteczek.

 

I ON SIĘ ZGODZIŁ! Tylko zanim się zgodził, zadał kilka inteligentnych pytań, tak odnośnie warunków zatrudnienia, jak niuansów technicznych dotyczących samej produkcji, transportu, wcześniejszych doświadczeń (dział eksportu już niby był, ale leżał zaryty po dziób na mieliźnie czyjejś nieudolności i do prującego fale galeonu było mu bardzo daleko), zwyczajów w zakresie śrubowania targetów w nieskończoność... I miał dziś jechać do tej firmy, po jakieś “materiały szkoleniowe”, a w poniedziałek stawić się w zakładzie. Ale wczoraj zadzwonił telefon. Już nie szefowa, ponoć niedostępna i nieuchwytna, ale sekretarka, która uprzejmie doniosła, że firma jednak “zdecydowała się zatrudnić kogoś innego”. Być może bez zęba, albo bez mózgu, za to takiego, kto nie będzie zadawał niewygodnych pytań, tylko wdzięcznie spijał ten wyimaginowany miód z kranu i mleko z kibla, na umowie śmieciowej, za niewiadomą dolę, w rozpylonej sprejem w powietrzu atmosferze pracowniczego szczęścia.

 

Poprzednie kilka lat małżonek przepracował dla jeszcze innej, również rodzinnej firmy (to takie, gdzie prezesem jest najczęściej synek rodziców, którzy tę firmę zakładali, zaczynając od sprzedaży budzików i sznurowadeł z łóżka polowego, a teraz synek ma Wielki Wóz i ego rozmiarów Jowisza), w której sprzątaczka po sześćdziesiątce kosiła trawnik przed budynkiem za pomocą nożyczek, za obietnicę dodatkowych 20 zł. Jednorazowo, nie na miesiąc.

Jakiś brak pytań? ;-)

 

To może puenta. Też przydługa, bo inaczej nie umiem.

Niedługo minie 40 lat, jak żyję i mieszkam w Polsce. Mam ciekawe doświadczenia zawodowe, bo nigdy nie byłam człowiekiem jednej profesji, który spędza całe życie przy jednym biurku. Pracowałam z Chińczykami, Portugalczykami, Brytyjczykami, no i Polakami. Byłam w budżetówce, w “sektorze prywatnym” oraz na czarnym rynku. I powiem Wam tyle: Polak Polakowi wilkiem. Polak Polakowi oko wykole. Polak pod Polakiem dołki kopie. Polak na niemieckim polu kapusty, albo w holenderskiej szklarni, winduje normy jak pomylony, bo pomylił PRACĘ ZA WYNAGRODZENIEM, z zapie*dolem ku chwale własnego ego, na koszt własnego zdrowia.

 

Przeciętny Polak ma już tak zryty beret, że nie ma własnego zdania, osobowości, poczucia godności, ani sprawiedliwości. Stał się zwierzęciem w dżungli, w której obowiązuje jedno prawo: zjedz kogoś, zanim sam zostaniesz zjedzony. Jeśli nie dasz rady zjeść, to chociaż zrań tak, żeby ten drugi nie mógł nawet uciekać.

 

Urodziłam się i 30 lat spędziłam w jednym z większych polskich miast. Kolejne 6 lat w mieście dużo mniejszym, bo tam był mój mąż - drugi wku*wiony rozbitek, usiłujący utrzymać twarz powyżej poziomu gówna. Od czterech lat mieszkamy w lesie, idąc za głosem Adasia z Dnia Świra (“w ogóle w nic się nie wdawać”), choć to, jak się okazuje, też nie wystarczy, by żyć w świętym spokoju.

 

Na krajową politykę i gospodarkę chyba nie ma sensu ścierać klawiszy, powielając to, co już mądrzejsi ode mnie nie raz pisali, poza tym chyba każdy ma telewizor, gazetę i pamięć długotrwałą? Zapytam więc tylko - jaki sens ma dzisiaj patriotyzm? Co mamy wyznawać - kult niemieckich, francuskich i portugalskich marketów? Brak własnego przemysłu i import ziemniaka? Moim patriotycznym zawołaniem jest więc od dziś : BÓB, HONOR, WŁOSZCZYZNA! Czyli moja ziemia, mój dom, moje warzywa i zwierzęta, oraz godność osobista, której jeszcze nikt nie opodatkował.

 

Od czterech lat nie mamy telewizji i ani razu nam jej nie brakowało. Mamy internet i jest on dla nas nieocenionym źródłem informacji o wydarzeniach bieżących, jak i źrodłem szeroko pojętej wiedzy. Internetu by nam brakowało... Tylko po co i kto by rozpatrywał życie bez internetu? Ano ktoś, kto w narastającej frustracji zaczyna rozpatrywać opcję życia bez obciążeń finansowych, z których może zrezygnować. Mleko, jajka, warzywa i owoce wyprodukujemy sami. Soli, mąki, oleju już nie. Prądu tym bardziej. Ani części do psujących się non stop samochodów. Wiecie już, do czego zmierzam? Zaczynamy zbliżać się mentalnie do idei mieszkania w beczce. Lekko zmodyfikowanej, ale jednak beczce. Bo już nie chodzi tylko o pracę i możliwość tak zwanego utrzymania się. W Polsce generalnie system jest przeciwko obywatelowi; by przetrwać w takim systemie, obywatele wyniszczają się nawzajem, bo przecież prawo dżungli.

 

Baterie mi się jednak na dziś wyczerpały, a apogeum złości przeszło w migrenę. Na tym kończę litanię narzekań, a wieko od trumny, tfu, beczki, powoli się przymyka...